zainaugurowaliśmy sezon ogrodowy. Fakt, pogoda niezbyt sprzyjała, chociaż śniegu u nas już prawie nie ma. Było dość zimno, mokrawo i mgliście.
Zaczęłam od przycinania krzewów: na pierwszy ogień poszedł winobluszcz płożący się po siatce, potem mocno przycięłam krzak jaśminu. Niestety pod podciętym krzewem ujawniły się ślady działalności Ify, która wyryła dziury i kratery, tak, że trzeba będzie zasypywać korzenie. Wejście od frontu zostało wysprzątane i ogarnięte.
Psiska szalały w towarzystwie psiego sąsiada i urządzały szalone gonitwy.
Ifunia dzielnie walczyła z kopcami mrowisk.
Jednak cała wyprawa zakończyła się chorobą męża, który wieczorem dostał wysokiej gorączki i jeszcze się leczy. Na mnie jakoś źle działa to przedłużające się przesilenie wiosenne objawiając się brakiem weny do napisania jakiego sensownego wpisu blogowego. Jakoś chęci brak (tematy by się znalazły). Chyba zmęczona jestem tym brakiem słońca.
Przejawy wiosny mizerne. Jakiś kwitnący krzak leszczyny i śnieżyczki wychylające się z trawy:
Zdjęć śnieżyczek nie zrobiłam, gdyż planowałam je na niedzielę, ale niestety już do ogrodu nie pojechaliśmy (mąż zmagał się z temperaturą taką około 39 stopni C). Leczę go m.in. herbatą z sokiem malinowym i lipową z miodem.