Zupełnie okazyjnie kupiłam w szmateksie włóczkowym nieoznakowany żadną banderolą kłębek moheru. (Moje szaleństwo włóczkowe nie zna granic i zachowując resztki rozsądku, staram się unikać miejsc, gdzie handlują włóczką. Ale ten szmateks mieści się dokładnie na wprost przychodni, gdzie chodzę na zabiegi – to jak od czasu do czasu tam nie pozaglądać? Tym bardziej, że można trafić na ładne gatunkowo włóczki po 3 zł – 100g).
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEikPOvQzdVBSTVoOeNl9gxdwidd6p0s-ozSz8-3Elz8CA1IPAhQ9qfvWI_OVHNiwOpVbatSmJ206edvHLQRLCkWHzfTd1LTTDH_7Of90tsJtKYKseBfKA6PZtG4WDJeSEMgpK9Vv1zpZfsz/s320/100_2930.jpg)
Kiedy wydotykałam, powąchałam i zbadałam ogniem (paląc kawałek włóczki), stwierdziłam że mam do czynienia ze stuprocentowym prawdziwym, wełnianym moherem o jedwabistej miękkości. Oczywiście kupiłam. Jest w kolorze kremowym – trzynitkowy. Początkowo wydawał mi się nieco za gruby, ale rozdzielanie nitek nie wchodziło w grę, bo by się po prostu nie udało. Ze względu na grubość nitki musiałam szal robić na drutach 5 mm, a wzór: liście – bo marzyłam o takim szalu, nieco grubszym, właśnie w liście. Nie blokowałam w sposób klasyczny - tylko wyprałam w bardzo letniej wodzie i uraczyłam płynem zmiękczającym.