Z fasonem zajechałam na parking przy Policji i już, już szykowałam się, by wypuścić szczekającą z radości Ifkę, kiedy zobaczyłam na asfaltowej drodze kilka "psów" - tak mi się przynajmniej z daleka wydawało. Tyle, że właściciela widać nie było. Popatrzyłam raz jeszcze - nie, nie były to psy. Na asfaltowej drodze prowadzącej w stronę "Sosenek" baraszkowała rodzina lisów. Poznałam po ogonach, długich i puszystych. Było ich przynajmniej pięć. Znajdowały się jakieś 150-200 m ode mnie. Nie wypuściłam psów od razu z samochodu, chciałam zrobić zdjęcia - jednak mój kiepski aparat nie uchwycił rodzinki zadawalająco. Zresztą, kiedy zwierzęta mnie zobaczyły, uciekły w chaszcze. Jeden tylko lisek posiedział sobie dłużej i jakoś nie bardzo spieszył za rodzeństwem.
Cyframi oznaczyłam sylwetki lisów
Z lewej strony jeden jeszcze siedzi, a z prawej jego pobratymiec znika w trawie
Ręce opadają, teren wspaniale zielony, czyste powietrze, cisza, słychać tylko głosy przyrody i co rusz znajduje się tu dzikie wysypiska. Jest takie miejsce, które omijam, bo ktoś wywalił tam stare okna. Ramy zabrali biedni do palenia, a szkło po szybach leży. Boję się, że psy poranią sobie łapy.
Wycieczkę kończymy kąpielą w Sanie; tzn. Ifa tak kończy - ja się w rzece nie moczę