Obserwatorzy

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Dygresje. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Dygresje. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 10 czerwca 2024

Do Zagórza

zjechaliśmy pod koniec kwietnia. I jak zwykle okazało się, że praca która nas czeka przerasta nasze możliwości fizyczne. Po pierwsze koszenie dobrze już wyrośniętej trawy - tym zajął się mąż. Dokończenie prac zaczętych w jesieni, a dokładniej przygotowanie do zagospodarowania placu po rozebranej w zeszłym roku stajni. Uzyskaliśmy dzięki temu placyk, na którym może skupić się życie wypoczynkowe (my jakoś czasu nie mamy, by wypoczywać, ale kiedy przyjadą dziewczynki, to potrzebne im takie miejsce). 

Po pierwsze urządziliśmy dodatkowe miejsce na huśtawkę. To znaczy, że zostały dospawane rury, by utworzyć stanowisko na drugą huśtawkę oraz kółko do huśtania. I tak dzięki temu, że mąż dał dodatkową rurę mamy trzy stanowiska do mocowania huśtawek. Dziewczynki przestaną się kłócić o huśtawkę, bo zawsze naturalnie chciały się huśtać równocześnie. Cała ta konstrukcja została posadowiona w nowym miejscu - rury zalane betonem, by dobrze stelaż się trzymał, tylko je jeszcze trzeba pomalować.  

Następnie została wyrównana skarpa, tak żeby była równo z powstałym kilka lat temu parkingiem. Teraz  podebraliśmy ziemię za chałupą oraz nadsypaliśmy w miejscu, gdzie był dół za stajnią. Kupimy na całą długość (23 m) otulinę i posadzimy jakieś okrywowe rośliny, żeby pokryły stok.  U szczytu sąsiad wymurował nam schody prowadzące do wiaty z drewnem do palenia oraz do drewnianej wygódki ukrytej za wiatą. Kiedyś wygódka mieściła się  za załomem ściany stajni. Teraz nie mogła zostać tak na środku...



Przenieśliśmy też stojak na huśtawkę ogrodową (ława na łańcuchach, doczepiona do stelaża z rur), z której często korzystamy pijąc np. poranną kawę  i delikatnie się kolebając. Nieopodal przygotujemy miejsce na basen, który rozkładamy na lato dla dziewczynek.

Miejsce jeszcze trzeba posprzątać oraz zagospodarować drugi brzeg skarpy równoległy do blaszanego garażu. Zostało to na później, kiedy można będzie poprzenosić rośliny z tego miejsca.

Spotkała nas też niespodzianka. Okazało się, że nasze wieloletnie oczko wodne "puściło" i wody było raptem nieco powyżej kostek. A jego głębokość, to 1,2 m. I znów trzeba było demontować, usunąć wszystkie kamienie i rośliny, by założyć nową folię i potem ponownie to oczko urządzać, układać kamienie. Duże położył sąsiad i mąż, a małymi ja obrobiłam sobie brzegi. Zatopiliśmy pojemniki  z liliami wodnymi i czekamy kiedy zakwitną. Teraz oczko wygląda satysfakcjonująco i na pewno folia powinna wytrzymać z 15 lat.








Ostatnim moim przedsięwzięciem jest praca przy kręgu ogniskowym. Sam krąg ogniskowy powstał ze trzy lata temu. Wytyczyłam wówczas duże koło, które otoczyłam kostką (równać ziemię, podbierać i podsypywać, pomagał mi robotnik). W środek poszła metalowa rura służąca za palenisko. Całość została podsypana drobnymi kamyczkami (na otulinie). Można na nie stawiać krzesła czy ławeczki, świetnie trzymają się w żwirku. Samo palenisko otoczyłam trzema rzędami ozdobnych kamyków, które przyjemnie nagrzewają się od ognia. 


Z jednej strony koła zrobiłam podejście z kamieni, 


a z drugiej robię dekoracyjne miejsce, gdzie bazą są granity. Podłożyłam resztki folii, która została z oczka wodnego, ziemia została równo podebrana, by utrzymać poziom płaskiego miejsca. Na razie brakło mi kamieni, więc wykonanie tej części jeszcze się przeciągnie. 


Przy okazji zajmowałam się ogrodem ozdobnym i naturalnie pracowałam w warzywniku. Niestety siły już nie te co dawniej, wydajność zdecydowanie mniejsza. Przyjechałam z Krakowa z bolącą nogą (ból podobny do rwy kulszowej) i niesprawnym kolanem. Chodziłam tu w Sanoku na terapię do fizjoterapeuty i już zapomniałam o bólu nogi od biodra do pięty. Kolano też się poprawiło. 

Przebywają z nami na letnisku cztery psy: dwa moje, dwa córki i zdaje się są bardzo szczęśliwe (o nich kiedyś następnym razem).

niedziela, 12 marca 2023

Dziewczyna disco polo (2)

Kontynuując wątek, chciałabym najpierw skupić się na strojach estradowych idoli muzyki disco polo. Generalnie Zenek Martyniuk i obecnie Sławomir Świerzyński oraz kilku pozostałych, hołduje  strojowi prostemu: biała, albo czarna koszula z  rozpiętym  kołnierzykiem, jednokolorowe spodnie i marynarka. I właśnie marynarki stają się clou występu. Obok czarnych, bardzo ciemnych granatowych rzadko pojawiają się bordowe i ciemnozielone. Najczęściej są to marynary błyszczące złotem, albo srebrem, połyskujące kryształkami, szyte z bardzo ozdobnych materiałów: lamy, aksamitu, atłasu. Pamiętam, iż wcześniej Idol S. Świerzyński dawniej występował w bliżej nieokreślonych kapotach/katanach w dziwnym  kolorze. 

A tak a propos Idola: śpiewał na imprezie urodzinowej Bartosza Rybaka, współpracownika ministra Czarnka. Nie dość, że zaproszeni goście otrzymali darmowe wejściówki i zmierzyli się najpierw z wielką sztuką (nie kupując biletów) obejrzawszy w Operze Wrocławskiej "Cyganerię" Giacoma Pucciniego, to następnie wzięli udział w zamkniętej imprezie urodzinowej na scenie opery! I tu znalazło się pole do popisu dla Idola - zaśpiewał "Majteczki w kropeczki". Ruszyła lawina: media rozpoczęły batalię, że jak to! że opera! że kolebka sztuki!  że złamane zostały zasady bezpieczeństwa! że na scenie są zapadnie, a tu... "Majteczki w kropeczki". Stanowisko straciła dyrektorka opery Halina Ołdakowska. Minister Czarnek poszedł w zaparte: "nie było żadnego występu Bayer Full. Nie słyszałem tam ich piosenki, choć jak wielu lubię też taką muzykę". No cóż jeden zaręcza się na dole w kopalni węgla kamiennego, inny świętuje urodziny w operze. 

https://www.fakt.pl/polityka/majtki-dla-przemyslawa-czarnka-chodzi-o-afere-opera-plus/6qt6s99

Przy okazji można wspomnieć też o niewypale pana Zenona. Ponoć 20 lutego miał  ze swym zespołem "Akcent" dać koncert w Auli Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu na "Zakończenie karnawału z Zenonem". Ostatecznie koncert w tym miejscu odwołano, o czym poinformował jeden z radnych na sesji Rady Miasta.

Ale miałam o strojach idoli. I tu najbardziej w oczy rzucają mi się dwa zespoły "Boys" i "Weekend" z Radkiem Liszewskim. Ci pierwsi ze swoim solistą Marcinem Millerem bardzo wczuwają się w swój sceniczny wizerunek i występują np. w garniturach w kolorze żółtym neonowym, w marynareczkach ciemnych z białymi kieszeniami, albo jasnych z ciemnymi lamówkami. Niekiedy są to stylizacje wojskowe, albo kombinezony (przypominające kombinezon montera). Ciekawa na swój sposób stylizacja to: wydrukowane litery na koszulkach poszczególnych członków zespołu układające się w słowo: B O Y S. Nie da się nie zauważyć zespołu, który na scenie prezentuje się w tych swoich estradowych "uszytkach".

Natomiast Radek Liszewski "zabija" marynarkami  z dużymi aplikacjami umieszczonymi asymetrycznie tzn. tylko po prawej, lub lewej stronie. Pojawiają się marynarki stylizowane na mundur z szamerunkiem, ale niekoniecznie służącym do zapięcia, czasem zdarzają się ozdobne pagony lub pagony z frędzlami. W ogóle stylizacje na galowy mundur bliżej nieokreślonych służb cieszą się dużym powodzeniem.

Hmm, rozumiem że jest to takie sceniczne emploi...

środa, 22 lutego 2023

Serweta

Bardzo rzadko wykonuję szydełkowe serwetki, a już z cieniutkich nici, to chyba tylko kilka razy. Zawsze wybieram przędzę grubszą, żeby ta serwetka w potrzebnym mi doraźnie kolorze szybko została zrobiona. Tym razem jednak zaplanowałam odtworzenie serwetki zrobionej kiedyś przez moją mamę.

Mama miała niewielki okrągły stolik, który całe lata stał w rodzinnym domu na ganku. Z reguły leżał na nim jakiś obrus i stały kwiatki (poza zimą, bo na ganku było bardzo zimno). Kiedyś tam mama zrobiła na ten stolik serwetę, którą oddziedziczyłam razem ze stolikiem. 


Odnowiony stolik z czasów głębokiego PRL-u zajął miejsce w moim nowym krakowskim mieszkaniu. Uszyłam nań kilka okrągłych obrusów pasujących do aktualnego wyposażenia pokoiku. Bardzo lubię kłaść serwety na materiałowe obrusy. I tak serweta mojej mamy zdobiła stolik w okresie wiosennym. Niestety nie wytrzymała kolejnego prania (lekko licząc miała jakieś z 50 lat) i wyjęłam ją z pralki (chociaż była prana w woreczku) z licznymi dziurami. Nie dało się jej pocerować, bo dziur było za dużo. Jedyne rozwiązanie, to zrobić nową. W końcu po kilku miesiącach zabrałam się za odtworzenie tego wzoru w nowej serwecie. I oto jest:




Wprawdzie nie odtworzyłam kolorystyki serwety, tylko wzór, ale szydełkowanie było dla mnie wezwaniem: cienkie nici i szydełko. To już dużo dla moich oczu. 

Nici 335m/50 g. Szydełko 1,5 Tulip. 
Wyszło jakieś 180 g nici. 100% bawełna

Kolor nici lekko żółty,  Zdjęcia nie oddają realnej barwy. Serweta przeznaczona na okres wiosny.


Ponieważ szydełkowanie tej serwety było dla mnie wezwaniem zgłaszam ją do zabawy blogowej u Splocika Rękodzieło i przysłowia albo... jako ilustrację słowa wyzwanie z przysłowia: 

"Usuń ze swojego słownika słowo problem i zastąp słowem wyzwanie. Życie stanie się nagle bardziej podniecające i interesujące." - Donna Watson


Ja wiem, że to jest drugie zgłoszenie do tej zabawy w lutym, ale chciałam koniecznie wymyśleć projekt,  który zilustruje słowo z powyższego cytatu. Mam nadzieję, że Splocik zaliczy mi i tę pracę.

poniedziałek, 20 lutego 2023

Dziewczyna disco polo (1)

W TVP zmienił się prezes. Wyraźnie można zobaczyć, że NOWY nie gustuje w muzyce disco polo, gdyż liczba  programów z gwiazdami tejże muzyki zdecydowanie spadła. Nie ma ci już tak często występującego, jak dawniej, naczelnego gwiazdora Zenka Martyniuka, o którym film był zdecydowanym gniotem. Nie pojawia się także Bayer Full z Sławomirem Świerzyńskim śpiewającym na podsumowaniu wszelkich imprez muzycznych, a nawet patriotycznych: … Bo wszyscy Polacy to jedna rodzina, starszy czy młodszy, chłopak czy dziewczyna... Naturalnie zamysłem tej rytmicznej piosenki miało być połączenie pokoleniowe Polaków oraz młodych par, ale idąc dalej, możemy też mówić o połączeniu Polaków o różnych przekonaniach politycznych, zainteresowaniach kulturalnych, preferencjach seksualnych - itd. itd. i dalej... Upojeni muzyką... i nie tylko, Polacy chętnie łączą się na takich koncertach, a także po nich...

Zamysł tego posta (który, zdaje się, rozrośnie się na kilka odcinków) powstał jeszcze w czasie zdecydowanie letnim, kiedy to pomieszkiwaliśmy w Zagórzu i tam odcięci od świata, po dniu ciężkiej harówki niekiedy włączaliśmy telewizor. Jako, że mamy tam jedynie słuszną telewizję czyli głównie programy TVP, a w porywach TVN i Polsat, zmuszeni byliśmy oglądać głównie telewizję tę "słuszną". Oczywiście pod warunkiem, że dało się cokolwiek pooglądać. Telewizor nie odbierał, kiedy sąsiedzi na posesji obok, dokładnie o 20.30 zaczynali kąpiele w jacuzzi. Tak jakoś zakłócało impulsy telewizyjne, że u nas  ekran był czarno-biały, pasiasty lub gwiaździsty, a dojmującym dźwiękiem z zewnątrz było buczenie (maszynerii) i radosne pokrzykiwanie sąsiadów pijących, w tym swoim dmuchanym jacuzzi, jakieś winko (my niestety spożywaliśmy wykonany przeze mnie cydr). Wtedy, ani żadnego filmu, ani koncertu  z Wakacyjnej Trasy Dwójki nie było nam dane obejrzeć. Jednak, kiedy sąsiedzi wrócili do Holandii (tam pracują) nastawał czas bez jacuzzi i uff: telewizja nasza! Ale znów pod warunkiem, że antena umieszczona na pokaźnym drągu wyłapała impulsy tv... 

A sporo tych letnich programów było, nawet na tych kilku kanałach.  Przez cały tydzień "leciały" jakieś miałkie seriale miłosne - zwykle tego nie oglądaliśmy, bo lato wynagradzało - w porywach - pięknymi  wieczorami i żal było siedzieć wieczorem w domu. Lepiej popiec kiełbaskę na patyku w nowym kręgu ogniskowym i śpiewać fałszywie piosenki z czasów młodości. Całe serce wkładaliśmy w te pieśni i tak powtarzalny repertuar: "A wszystko te czarne oczy", "Hej, hej sokoły" poprzez piosenki partyzanckie, harcerskie i biesiadne. Moją ulubioną, jeszcze z przedszkola, jest "Czerwona róża, biały kwiat". Tak się składa, że całości nie zna, ani mąż, ani córka, więc na mnie spoczywała odpowiedzialność wyśpiewania tej piosenki do końca. A słuchu muzycznego to  ja ci nie mam, no nie mam. Drzeć się tam mogliśmy do woli, bo z trzech stron otulający nas las nie pozwalał nieść w przestrzeń naszych popisów wokalnych. 

A w telewizji weekendowe  koncerty jak nie we Włocławku, to w Zabrzu, albo w jakimś Augustowie!  Mąż mój - wielbiciel muzyki disco polo nie potrafił przeboleć, że nie zawsze wysłuchał Zenkowych przebojów, szczególnie ulubionych: "Przez twe oczy zielone" czy "Życie to są chwile".  Z perspektywy czasu myślę, że ta muzyka była w miarę, bo teraz katuje mnie (wstyd powiedzieć) ludową muzyką niemiecką. Wynalazł sobie mój małżonek jakiś kanał, gdzie śpiewają artyści (dla mnie rodem z lat sześćdziesiątych, siedemdziesiątych ubiegłego wieku), pieśni ludowe, jodłują, grają w ludowych kapelach.  Ubrani są w elementy niemieckiego saksońskiego stroju ludowego. A jak akcja dzieje się w górach, w tle iskrzy się śnieg, to dominują swetry we wzory norweskie o klasycznych fasonach z przeszłości. (Ja, to głównie na te swetry patrzę). Wszystko to jakieś takie trącące myszką, czasem wzbudza we mnie nostalgiczne wspomnienia fotografii z ubiegłowiecznych niemieckich żurnali z modą m.in. dziewiarską.

W deszczowe dni spragnieni informacji oglądaliśmy TVP 24. I tu zdecydowanie nie byłam w stanie wytrzymać psychicznie. Miałam do wyboru: siedzieć w cieple, popijać herbatkę, zagryzając batonikien (co później przełożyło się na wzrost wagi), albo udać się do starej chałupy, gdzie ziąb i wilgoć dawały w skórę i tam słuchać radia (przeważnie ZET). Zostawałam więc w luksusowym, cieplutkim pomieszczeniu i słuchałam nachalnych bzdetów prowadzących TVP 24. Najlepsze jednak były weekendowe występy pani Ogórek i pana Jachimowicza. Jak tych dwoje potrafiło prowadzić program! Smutno mi się zrobiło, kiedy nagle pani Ogórek porzuciła pana Jachimowicza i ten zaprezentował się z nową partnerką (naturalnie antenową, nie wnikam wszak w prywatne życie prezentera). I ciągle otwierały mi się coraz szerzej oczy ze zdziwienia... W rzeczywistości nie udało mi się uzyskać pięknych, szeroko otwartych oczu, gdyż zmęczone za szkłami okularów, za nic nie chciały stać się takie przepastne, by ktoś mógł się w nich utopić...

I tak to zamiast dojść do meritum, wdepnęłam w dygresje...

Do zasadniczego tematu, którym jest dziewczyna disco polo może dojdę w następnym odcinku.


poniedziałek, 1 stycznia 2018

Powrót

Żegnam 2017 r. bez żalu, raczej z ulgą, że w końcu odszedł. Naznaczony licznymi chorobami i niesprzyjającymi zdarzeniami w rodzinie, nie kojarzy się zbyt dobrze. Pamiętam, że na przełomie 2016 i 2017 roku  życzyliśmy sobie, żeby nie był gorszy od poprzedniego. Był. Mam nadzieję, że w tym 2018 r. zła passa opuści naszą rodzinę.

Jedynym jasnym promykiem były narodziny naszej drugiej wnuczki Melanii.

Mam za sobą dużo trudnych dni. Niewiele też działałam robótkowo. Kontuzja ręki przeciągnęła się niemal do końca roku. Samo złamanie wygoiło się dość szybko. Jednak uszkodzeniu uległy nerwy. I tak w czerwcu miałam operację wyciągania drutów zespalających kości. Już myślałam, że  się poprawi i zacznę odzyskiwać sprawność dłoni. Niestety dobrze było może z tydzień, a potem cierpniecie i drętwienie bardzo dawało się we znaki. Wizyty u neurologa, ortopedy, czekanie na badanie przewodnictwa nerwów w dłoni,  doprowadziły do potwierdzenia diagnozy (mojej), że cierpię teraz na cieśń nadgarstka.  Jak się okazało stan nerwów był taki, że należało operować jak najszybciej po raz kolejny (nie było pewności powodzenia). I znów dochodziłam do siebie (tzn. ręka dochodziła) dwa miesiące. Tym razem dłoń bardzo oszczędzałam, bałam się kolejnych powikłań. Zresztą w poprzednich miesiącach z powodzeniem przestawiłam się na lewą rękę: wykonywałam nią  prawie wszystkich czynności,: dźwiganie zakupów,  nawet jedzenie sztućcami, odkurzanie, sprzątanie itp.).Obecnie jest jako tako: cieśń ustąpiła, ale okazało się, że mam tzw. trzaskający  (strzelający) palec - raczej palce: serdeczny i piąty. Mogły zostać zoperowane przy cieśni, ale wtedy sobie nie uświadamiałam, że coś się dzieje. Po prostu nie wiem czy już były objawy, czy zauważyłam je po operacji. Na razie jakoś funkcjonuję, może w przyszłości zdecyduję się na kolejny zabieg. Ponadto z lewą dłonią dzieje się podobnie - mam już objawy cieśni. Generalnie dłonie są dość słabe jeszcze np. nie odkręcę sobie samodzielnie zakrętki z butelki z wodą, nie zacisnę mocno w pięść.
Powyższe perypetie zdecydowanie wykluczyły działania dziewiarskie. Kocyk dla Meli robiłam na drutach  prawie osiem miesięcy.  Po prostu się nie dało. Dłoń cierpła, bolała i czasem udało się przerobić 2-4 rzędy.  Skończyłam, kiedy dziecko było już na świecie, a zaczynałam mając jeszcze rękę w gipsie.
Stopniowo zaprezentuję moje nieliczne  robótki wykonane w tym czasie. Na razie kocyk i ośmiorniczka dla malutkiej.

 Włóczka "Grażka"; 100% akryl, 120m/50 g; druty 3,5 mm; zużycie 350 g


Kocyk został spersonalizowany: otrzymał naszywkę z imieniem Meli:



Czas wracać zarówno do równowagi psychicznej, codziennego życia i blogowania. Jest to trudne po takim czasie, jednak mam nadzieję na stabilizację życiową i spokój.


PS. Nigdy jednak nie można ufać, że będzie OK.
Dzisiaj uciekł nam Hirek. Wpis przygotowałam przed południem, ale nie zdążyłam opublikować. Potem pojechaliśmy na działkę, jakoś  nie chciało mi się iść z psami (codziennie chodzę po kilka kilometrów). Zamierzałam pospacerować (nie chodzić daleko) po ogrodzie i lesie. A Hiruś, który został u nas na ferie zimowe, zdążył w ogrodzie siknąć kilka razy, zwalić kupsko na kretowisko i zanim się obejrzałam, pobiegł za Tolą w las. Prawie natychmiast zaczęłam go wołać. Tolka wróciła po 10 minutach. A tego łapserdaka nie było - darliśmy się z mężem na zmianę: "Hirek". Obeszłam kawał lasu. Zapadał zmrok. Postanowiliśmy, że ja wrócę do domu, a mąż zostanie do 20.00, będzie czekał i nawoływał. Kiedy już byłam w domu - mąż zadzwonił, że nicpoń wrócił. Nie było go prawie  dwie godziny. Kiedyś w lecie nam tak uciekł, ale wrócił po niecałej godzince. A tu już szybko zapał zmrok, zaczął padać deszcz. Wsiadłam w auto i pojechałam po nich. Brudny był po same uszy, zmęczony. Już zastanawiałam się jak go jutro szukać, że może zawiozę męża o siódmej rano, żeby szukał. Zastanawiałam się nad ogłoszeniami... 
I co robić z łobuzem: niewybiegany dokucza w domu, zaczepia Ifę, rozrabia. Kiedy biorę na wybieg: czasem ucieka. 

A teraz dokucza mi zdarte gardło. Diabli wzięli plany spędzenia spokojnego popołudnia.

W nowym roku 2018 życzę Wszystkim moim Czytelnikom 

 braku problemów, dużo zdrowia 

oraz zadowolenia z życia.

niedziela, 3 stycznia 2016

W zeszłym roku

bardzo zaniedbałam bloga. To nie tak, że znudziło mi się blogowanie - o nie! Po prostu czasu brakuje na wszystko i staję przed wyborami czym się zająć. No i padło na to, że aktywność ruchowa odbywa się po części kosztem bloga. Bo trenuję 4 razy w tygodniu (co daje około 6 godzin treningu), a jak się uda to i więcej, czasem (w zimie rzadko) pomykam jeszcze z psami (nordic walking). A przecież trzeba dotrzeć do klubu fitness, wrócić, odsapnąć po ćwiczeniach (więc to też dodatkowy czas), przygotować sobie jakieś jedzenie, zająć się sprawami domowymi plus oczywiście praca zawodowa. W rezultacie potworzyły mi się  olbrzymie blogowe zaległości. Z jednej strony przemykam przez znajome blogi czytając nowości z pośpiechem, z drugiej strony u siebie mało piszę, bo nie mam czasu na porządne i sensowne przygotowanie postów. Nawet coś tam dłubię na drutach, ale nie jest to imponujący dorobek (plany mam, oj mam - wieeeeelkie). Nawet - jak się okazuje - nie wszystkie dokonania dziewiarskie zostały udokumentowane fotograficznie - bo zapomniałam zrobić zdjęcia udziergom (szybki zmrok nie sprzyjał fotografowaniu).
Nie, nie twierdzę, że się poprawię - czasu teraz nie przybędzie. Piorytetem jest dla mnie ruch, ze względu na walkę z chorobą, zapewne więc blogowanie będzie szwankowało, aż do przejścia na emeryturę, a planuję tak mniej więcej za  rok (a może nieco wcześniej?). Tymczasem, mając nieco wolniejszych chwil, dokształcam się w kwestii zdrowego odżywiania, eksperymentuję ze sporządzaniem zdrowych posiłków, uczę się nowych ćwiczeń, bo w klubie fitness ostatecznie zdecydowałam się na zajęcia siłowe (niekiedy robię odstępstwo na rzecz aerobiku), chodzę na siłownię i kettlebell. I te ostatnie zajęcia bardzo mnie wciągają - wprawdzie mam je raz w tygodniu, ale ani razu nie opuściłam zajęć i chyba robię postępy w technice. Prawdę powiedziawszy kobiety nie powinny obawiać się ćwiczeń siłowych, bo naprawdę trzeba wiele różnych czynników, by uzyskać sylwetkę atlety, a takie zwykłe zajęcia siłowe ogólnie wpływają na kształtowanie sylwetki.
Stąd blog i pasja dziewiarska z konieczności znalazły się na drugim miejscu, a przecież jeszcze jest ogród i kilka innych rzeczy, z których trudno zrezygnować. Ten czas jakoś tak przerażająco się kurczy...

piątek, 1 stycznia 2016

Na nowy rok

Podsumowań minionego i czynionych postanowień na nowy - nie będzie. Nie mam marzeń, a pragnienia zupełnie przyziemne, by gorzej nie było. A więc trwaj chwilo...




Święta spędziliśmy rodzinnie. A tydzień poświąteczny-sylwestrowy-noworoczny razem z Wandzią. Niech tam młodzi trochę odsapną, a my cieszymy się wnuczką.
Wieczór sylwestrowy stał się gehenną dla naszej Ify. Z roku na rok jest gorzej - psica się starzeje i coraz trudniej znosi sylwestrowo-noworoczne strzelaniny. Popołudniem pojechaliśmy z Wandzią na dwie godzinki do mojej mamy, żeby nieco wcześniej przywitać z nią nowy rok. Już wówczas rozpoczęła się mocna strzelanina na naszym osiedlu. W poprzednich latach także zostawialiśmy po południu psy same na 1-2 godziny. Kiedy wróciliśmy, ściana przy drzwiach wejściowych była podrapana, tak że farba i tynk leżały na płytkach. Potem nie było lepiej. Cały wieczór, do około pierwszej w nocy, to jeden wielki strach: drżenie, dyszenie ze strachu, garniecie się do ludzi. Natomiast mała Tola zupełnie nie przejmowała się hukiem i spokojnie spała. Kiedy i my położyliśmy się, Ifa "zameldowała" się do mojego pokoju i ułożyła tyłek na łóżku (przednie łapy opierały się o podłogę). Myślałam, że później sobie poszła. Przebudziwszy się w nocy wyczułam jej obecność - przetrwała w tej pozycji jakieś dwie godziny. W końcu pościeliłam jej kocyki przy łóżku i dopiero się ułożyła. Stres minął do rana i już na spacerze pies był wyluzowany. I co tu komentować? Widziałam na osiedlu kota mknącego przed siebie z szybkością światła, kiedy wybuchały petardy. Rok rocznie nadchodzący Sylwester przeraża mnie, podobnie jak zwierzęta - bo się o nie po prostu martwię. Kilka lat temu w Sylwestra właśnie zszedł sąsiadom z parteru ich wyżeł. Był już leciwy i ze strachu serce nie wytrzymało...






Potężne mrozy (u nas w nocy dochodzące do -15 st. C) nie sprzyjają dłuższym spacerom z Wandzią - psom natomiast niestraszne, więc dziś zafundowałam im porządne wyjście: stawy, czołgowisko, las, a nawet brzeg Sanu. Wczesne popołudnie wspaniałe - słońce raziło w oczy, mróz skrzył się na trawach i stawach. Nawet San nieco przymroziło. I znów prawidła przyrody: na stawie zaspał łabędź, zamarzł, a reszty dokonały lisy rozszarpując ptaka...






A tak wygląda San:




Dzisiejszy post ilustrują fotografie ze spaceru.

środa, 21 stycznia 2015

Dlaczego kupujemy włóczkę?

Jak wiadomo kupowanie włóczki dla dziewiarki i magazynowanie zasobów jest tym, czym dla palacza - zapalenie papierosa, piwosza - wypicie piwa, kawiarza - filiżanka dobrej kawy... No i stąd wniosek niemal nachalny: większa część dziewiarek jest po prostu uzależniona od kupowania. Nie znam osób, które kupują włóczkę wyłącznie w celu realizacji konkretnego projektu, nie magazynują zapasów i pozbywają się wszelkich końcówek (czasem tylko czytam o tym na blogach). Ja tak nie mam. Mam natomiast wszelkiego rodzaju duże ilości dobra włóczkowego i to różnego rodzaju, i gatunku. Wystarczy na kilka lat. Moje ulubione twierdzenie brzmi: "moce przerobowe mam znacznie mniejsze, aniżeli zgromadzone zapasy". I to jest fakt. Póki co, przerabianie kolejnych kilometrów włóczki, nie jest proporcjonalne do kilometrów posiadania...
Jak kupuję? Po pierwsze - owszem bardzo często jest to zakup wykonany po to, żeby zrealizować konkretny projekt. Jednak nie zawsze się to udaje. Czas przeleci, zima czy lato minie, nie udaje się zrealizować pomysłu - włóczka zostaje i leżakuje. Do następnego sezonu już mi się zmienia i często nie wracam do pierwotnego zamiaru przeznaczenia surowca.
Drugim powodem kupowania, jest kupowanie na tzw. "zapas". A więc pojawia się np. pomysł na chustę, sweterek itp. - potrzebna określona włóczka - kupuję więcej, a bo nuż widelec przyda się na drugi taki sam projekt, albo podobny... Bardzo często - jak wyżej - nie dochodzi do realizacji. Zostaje mi podwójna ilość włóczki.
Trzeci powód - ciekawość. Na rynku pokazuje się nowy produkt. Kupiła ta pani i jeszcze ta - chwalą, polecają, pokazują gotowe dzianiny. Oczy rwą się do włóczki (dobry gatunek, piękne farbowanie, ciekawy melanż itd.). Warto kupić, przecież i tak na pewno coś z tego zrobię...
Czwarty powód kupowania to tzw. okazja - np. niska cena (patrz obniżki i promocje w sklepach internetowych) - przecież i tak się kiedyś taka włóczka przyda. Będzie jak znalazł, kiedy przyjdzie do głowy określony projekt. Znakomitym miejscem na realizację trzeciego powodu, poza pasmanteriami internetowymi, jest Allegro i szmateksy. Kupuję raczej i zdecydowanie nowe włóczki, no niekiedy w szmateksie decyduję się na coś takiego: zaczęta i porzucona w trakcie robótka do sprucia, a pozostałe motki nowe.
Tzw. okazja - w mej opinii - to największa zguba włóczkoholiczek. Zapasy rosną i szybko stają się nie do ogarnięcia. Motki, kulki, pasma utykane tu i ówdzie popadają w zapomnienie. (Schować przecież trzeba, żeby np. nie drażnić ilością dobra oczu mężowskich). Odnajdują się po latach, a to w skrzyni wersalki, a to w szafie, czy nawet w pudle w piwnicy.
Nie powiem: zakupy szmateksowe też uzależniają i mogą być dokonywane równocześnie z tymi sklepowymi, bo a to brakło mi akurat kilka metrów czerwonej... A, że przy okazji za grosze wygrzebało się z kosza 30  dkg nowej bawełny z jedwabiem czy dwa motki angorki na czapkę - to przecież grzech nie wziąć - skoro świetny gatunek i dobra firma... Więc wraca się do domu nie z kilkoma metrami czerwonej, a z kilogramem włóczki, która kiedyś się  przyda.
Nie rozwijam tu aspektu pozyskiwania włóczki z tzw. odzysku. Bo chociaż istotny - nie wiąże się z wydatkami.

A jakie są Wasze powody kupowania włóczek Drogie Czytelniczki?

EDYCJA
Powyższy post zyskał liczne komentarze. Jak miło, że odezwały się osoby prezentujące podobne zachowania. W kupie zawsze siła, no i "szaleństwo" nie jawi się jako wyraźne odstępstwo od normy... Jedni kolekcjonują modele samolotów, inni (raczej inne) włóczki (nie wspomnę tu o "przydasiach" dziewiarskich: drutach, szydełkach, zwijarkach itp.). 
Pojawiły się jeszcze dwa powody kupowania włóczek: GaMa podaje zauroczenie cudnej urody włóczką, natomiast Agnieszka Chodakowska-Gyurcis   - żeby wysyłka się opłaciła, przecież w tej samej opłacie mieści się np. 100 g włóczki jak i 1000 g - no więc trzeba to wykorzystać.
Dodatkowo Panie rozwinęły wątek i rozszerzyły go o aspekt: sposoby pozyskiwania włóczki w sensie ogólnym i szeroko pojętym. Jednak o tym chyba trzeba napisać nowy post.

środa, 18 czerwca 2014

Konieczność życiowa

skierowała dzisiaj moje kroki do przychodni lekarza rodzinnego. I chociaż zwyczajowo są tu używane  tzw. "numerki" i określana godzina przyjęcia - zwykle i tak panuje opóźnienie w przyjmowaniu pacjentów i swoje odsiedzieć trzeba. Toteż zawsze do kolejki zabieram robótkę. Dzisiaj dotarłam nieco spóźniona, ale jak się okazało i tak o jakieś dwie godziny za wcześnie. Zapytawszy o numer mnie poprzedzający (żeby zapamiętać za kim jestem) opadłam na krzesełko. Skonsumowałam proziaka i popiłam mineralną (nie miałam czasu, by coś wcześniej przekąsić). Zmieniłam okulary, wyjęłam serwetkę (już ostatnią z szóstki, którą obrabiałam koronką) i ruszyłam z szydełkowaniem.
Obok siedziały dwie panie, z których jedna szczegółowo relacjonowała tej drugiej, kulisy kariery szkolnej swej córki licealistki. Była więc i charakterystyka kolejnych nauczycieli uczących "moją Wikę", opowieści o tym, jak córka walczy o wyższe oceny, jak wykłóca się o swoje sprawy w szkole. Tej mamie usta się nie zamykały, druga była bardziej powściągliwa i mniej mówiła o swym synku (jak się domyśliłam również licealiście)...
Do lekarki przyjmującej w sąsiednim gabinecie ustawił się również sznureczek pacjentów, głównie młodych mam z dziećmi w wieku rozmaitym: od  niemowlęctwa do szkolnopodstawówkowego. Te starsze dzieci w miarę spokojnie czekały na przyjęcie, natomiast młodsze o mało nie rozniosły poczekalni. Było więc walenie zabawkami, rzucanie klockami, gonitwy, krzyki. Chwilami panował taki rwetes, jak na targowisku w dawnych czasach. A mamuśki rozrabiających pociech siedziały jak posągi zachowując stoicki spokój, żując gumę i zupełnie nie reagując na to co czyni ich progenitura. Jedna mała dziewczynka (na oko trzylatka), ładna, rezolutna i dobrze rozwinięta, bawiła się zabawkami, jednak jej działaniom towarzyszył krzyk, mało mówiła, cały czas krzyczała. I chociaż dziewczynka urocza z wyglądu - moja irytacja narastała i czułam, że moje zwyczajowo dość niskie ciśnienie - rośnie. Chłopczyk na oko pięcioletni przechodził sam siebie: biegi, skoki, zabawa karabinem złożonym z klocków. Mamusia podniosła tyłek dopiero wtedy, kiedy dzieciak wspiął się na parapet otwartego okna...
Raczej staram się takie sytuacje przetrzymać, jednak dzisiaj (możliwe, że mój próg tolerancji był nieco obniżony z powodu gorszej kondycji psychicznej), nie wytrzymałam i  zwróciłam uwagę trzylatce mówiąc: "nie krzycz". No i dostało mi się od matek, rzuciły się na mnie jak harpie: jak śmiem zwracać dziecku uwagę, bo przecież jest małe i się nudzi czekając tyle na przyjęcie do lekarza, że to przecież przychodnia rodzinna i dzieci mają prawo się bawić.  "To niech się bawią, a nie krzyczą" - odrzekłam. Najbardziej gardłowała mama licealistki (już wcześniej zdiagnozowałam ją jako osobowość niezwykle roszczeniową i przekonaną o swej nieomylności). Dodałam jeszcze, że człowiek kulturalny uczy swe dzieci, jak mają się zachowywać w różnych miejscach i sytuacjach, a nie pozwala na wszystko. Z kolei ze strony matek znalazło się jeszcze odniesienie do mojego szydełkowania, że siedzę i szydełkuję (pewnie byłoby lepiej gdybym plotkowała). A matka trzylatki rzuciła mi w twarz, że zna moją córkę Matyldę i wyraźnie zasugerowała, że nie zawsze była grzeczna. Wtedy dopiero skojarzyłam, że ta młoda kobieta jest koleżanką szkolną mojej córki. Nie do końca wiem, jak zachowywała się moja córka w grupie rówieśniczej, jednak na 100% wiem, jak zachowywała się jako dziecko w poczekalni do lekarza. Z takim argumentami więc nie będę dyskutować. Skutek był taki, że matka na chwilę wzięła dziecko na kolana i usiłowała czymś zająć. Cisza w przychodni zapanowała wówczas, kiedy kobieta weszła ze swym dzieckiem do lekarza. W całej tej sytuacji tylko jeden tata wsparł mnie uśmiechem (jego syn był bardzo grzeczny).
Zapewne narażę się też niektórym moim czytelniczkom. Jednak nie jestem zwolenniczką bezstresowego wychowania, uważam też, że trzylatce można już wyraźnie określić granice, jak powinna się zachowywać w różnych miejscach i sytuacjach - może nie zawsze zrozumie, czy też się dostosuje, ale to jest właśnie proces wychowania. Potem takie dzieci idą do szkoły i są nie do ujarzmienia, gdyż wszystko im wolno, a nauczyciel nie ma żadnej możliwości ingerencji, może jedynie mówić i prosić o uspokojenie. Nie wiem też dlaczego te małe dzieci nie rozmawiają, tylko nieustannie krzyczą - wystarczy znaleźć się na przerwie w szkole podstawowej - panuje tam wrzask nie do zniesienia...
Nie jest to pierwsza zaobserwowana sytuacja, kiedy matki zupełnie nie reagują na to jak zachowują się ich dzieci. Jednak i w kolejce do lekarza widziałam dzieci w porównywalnym wieku, które były grzeczne i potrafiły spokojnie bawić się zabawkami zgromadzonymi w poczekalni.

 Na polu robótkowym  tak sobie:  kończę sweterek z bambusa. Oj ciągnie się ta robótka - chociaż bluzka robiona na maszynie. Najpierw w e-dziewiarce pomylili adresy odbiorcy i zamówiona przeze mnie włóczka ponoć poszła do kogoś innego (ponad 2 tygodnie to trwało, zanim dotarła do mnie). Potem po wykonaniu przodu i tyłu, okazało się, że braknie jednego koloru - zamówiłam więc i czekałam na przesyłkę. Następnie na drutach 2,25 robiłam ściągacze - oj dość długo. Teraz zostało mi już tylko dorobienie rękawów i zeszycie całości. Może się z tym uporam do soboty.
Na zakończenie - kadr z chałupy:

W niebieskościach...

sobota, 7 czerwca 2014

Ranne telefony

Tego dnia wychodziłam później do pracy. No więc oczywiście pospałam nieco dłużej. Potem czas na zabiegi higieniczne, nieco bardziej pracochłonne śniadanie, niż zwykle... Psiska powitały mnie leniwie i nawet nie szykowały się do wyjścia. Królik z entuzjazmem przyjął miskę z karmą. To może wykonam jakieś zabiegi regeneracyjnie twarzy? Szkoda gadać - zarówno buzia, jak i reszta wyraźnie nadszarpnięte zębem czasu. "Peeling se zrobie" - zdecydowałam. Sięgnęłam po kwas hialuronowy (kupiłyśmy sobie na spółkę z Matyldą w aptece z kosmetykami naturalnymi). Wymasowałam twarz i szyję tym kwasem z drobinkami czegoś tam (też kupionego w tej aptece), potem uraczyłam je organicznym olejem makadamia i czekałam aż się wchłonie. Wtedy po raz pierwszy zadzwonił telefon stacjonarny (zwykle nikt w domu tych rannych połączeń nie odbiera). Pani rozpoczęła od pytań czy cierpię na miażdżycę, nadciśnienie, cukrzycę. Niezrażona odpowiedzią przeczącą, kontynuowała swą wypowiedź: że to nie szkodzi, bo ich oferta skierowana jest też do ludzi zdrowych, że warto, że powinnam... Zwyczajowo już w tym momencie przerywam rozmowę stwierdzając: "Nie jestem zainteresowana." Nie wiem jednak co mnie podkusiło, że słuchałam dalej. A więc mogę sobie zamówić: a) całodobowa konsultację kardiologiczną, b)samodzielnie mogę wykonywać badania EKG aparatem, który od nich otrzymam, a potem zostanie mi na zawsze... Przerwałam: za ile? Odpowiedź: za 68 zł miesięcznie w ratach na trzy lata.
Hmm czas się kurczy, a ja jeszcze włosów nie umyłam. Rzucam w telefon stałą formułę: "Nie jestem zainter... W głosie pani autentyczne zdumienie: "A dlaczego?" Przecież to taka świetna, niepowtarzalna okazja... Postanowiłam zakończyć i stwierdziłam: "Wasza oferta jest dla mnie za droga". Z interlokutorki jakby zeszło powietrze. Rozłączyła się.
No to włosy umyję - postanowiłam. Kiedy już doszłam do etapu: pianka do układania - zadzwonił telefon nr 2. "Czy pani Marta J..." "Tak - słucham". "Przygotowujemy nową książkę telefoniczną, czy dane adresowe się nie zmieniły? Czy chce pani uzupełnić je o numer komórkowy?" Potem było o układzie i zawartości książki, o wyższości tej edycji nad wszystkimi poprzednimi. Dość szeroko został potraktowany wątek  traktujący o części książki poświęconej adresom i telefonom obejmującym publiczną i niepubliczną służbę zdrowia. "Czy oni mają tam w wykazie mój PESEL - pomyślałam?" Pani na szczęście długo nie nalegała na to bym zamówiła sobie nową książkę telefoniczną za 80 zł z doręczeniem do domu za dwa miesiące (plus koszty dostawy). Jednak parę sekund wcześniej powiało grozą, kiedy stwierdziła, że właśnie mnie dopisuje do listy kupujących tę że...
Wróciłam do łazienki, wysuszyłam włosy, potraktowałam lakierem... No dobra śniadanie, nie ma już czasu na wymyślanie: zielona herbata, kawa (zawsze piję jednocześnie), biały serek, rzodkiewki, kiełki, trzy plasterki wędliny, kromka chleba ziarnistego. Odpalam komputer - trzeba zobaczyć co tam w świecie słychać...
Oj mało już czasu, trzeba wychodzić... Telefon nr 3. "Chciałam panią zaprosić na prezentację pościeli wełnianej w "Hotelu pod różą", połączoną z degustacją..."
"Nie jestem zainteresowana" - warknęłam do telefonu. Błyskawicznie wciągnęłam dżinsy. Machnęłam po twarzy pędzlem z sypkim pudrem, poróżowałam policzki, pomalowałam usta, popsikałam się perfumą. W locie porwałam kluczyki do samochodu i torebkę.
Wiem, wiem zwyczajowo nawet nie odbieram takich telefonów...

P.S. Ifunia ma się lepiej. Na kolację "zeżarła" ranną suchą karmę i jedzenie wieczorne. Teraz pochrapuje mi za plecami.

piątek, 27 września 2013

Zawsze uważałam, że

człowiek powinien mieć "swego": fryzjera, kosmetyczkę, prawnika, dentystę, mechanika samochodowego i lekarza. "Swego" to znaczy takiego, do którego zawsze można się udać, jeżeli ma się potrzebę, a który w rewanżu przyjmie poza kolejką w sytuacjach awaryjnych i pomoże szybko załatwić problem. I jakoś do tej pory udawało mi się to nie najgorzej, chociaż jak to w życiu  bywa, niektórzy fachowcy, czy specjaliści zostali wymienieni - z różnych powodów (zmiany miejsca  zamieszkania, przeniesienia gabinetu na drugi koniec miasta itp.). Starałam się po takiej "stracie" wypełnić pustkę, nie, nie skakałam z kwiatka na kwiatek, tylko starannie wybierałam następnego, zebrawszy uprzednio opinie innych.
Do "mojego" dentysty chodziłam ze 30 lat, przyjmował naszą rodzinę i ratował z opresji wielokrotnie. Świadczył usługi stomatologicznie ofiarnie (dziś takich dentystów już nie ma), przyjmował już po kilku godzinach od telefonu proszalnego informującego o złamanej przez psa jedynce, bo psina w zabawie strzeliła łbem w szczękę właścicielki, pozbawiając jej uzębienia (przecież jutro do pracy... i jak się pokażę?!!!). Ratował nieustannie wyłamywaną dwójkę mężowską, reperował ubytki w uzębieniu latorośli przyjeżdzającej ze studiów Krakowie.   
Niemal zaprzyjaźniliśmy się. Pan doktor raczył unieruchomionego na fotelu pacjenta, niemogącego nic odpowiedzieć, długimi monologami (chyba zresztą tej odpowiedzi nie oczekiwał) na tematy otaczającej nas rzeczywistości, żartował z panią (pomocą dentystyczną), prowadząc specyficzne dialogi...
No i nasz nieoceniony pan doktor w zeszłym roku oświadczył:
-"Wybieram się na emeryturę, proszę sobie szukać nowego dentysty".
-"Ależ, panie doktorze, kogo ja teraz znajdę" - oponowałam.  "Rzeczywiście, nawet na emeryturze nie będzie pan przyjmował"?
Pan P. stanowczo oświadczył, że już niedługo, że zmęczony dłubaniem w zębach przez całe życie, że nogi i kręgosłup bolą...
Sięgnęłam po argument (wydawało mi się - znaczący): "ależ pan  jest jeszcze młody"... Nic jednak nie pomogło i "mój" pan doktor stanowczo stwierdziłł, że nie, jeszcze tylko kilka miesięcy popracuje, jednak żadnych zębów już leczył nie będzie, zajmie się tylko protetyką.
Cóż było czynić, poszukałam nowego stomatologa. Jakieś dziesięć miesięcy temu zaliczyliśmy z mężem kilka wizyt, nowe plomby dawały gwarancję spokoju na dłuższy czas.
Niespodziewanie jednak dopadł mnie ból zęba (ze dwadzieścia lat nie bolał mnie ząb), coś się tam nagle podziało pod plombą i boli. Myślałam, że przejdzie - nie przeszło. Trzeba działać i szybko umówić się na wizytę. Zadzwoniłam do "mojej" nowej dentystki - ta jednak nie uznała mnie za "swego" pacjenta - widocznie mnie nie pamiętała. Termin za tydzień. Prośby o wcześniejsze przyjęcie nie przyniosły skutku. Ząb boli coraz bardziej, a tu trzeba mieć sprawny umysł (w pracy, podczas jazdy samochodem itp.). Jak myśleć, kiedy myślenie zabija ćmiąca piątka. Złapawszy nieco wolnego czasu przepenetrowałam internet - nie ma u nas żadnego pogotowia stomatologicznego, które ulży w nagłym przypadku. Uzbrojona w telefon rozpoczęłam dzwonienie po miejscowych dentystach. Nikt, dosłownie nikt, nie zechciał mnie przyjąć, bo mają własnych zapisanych na terminy pacjentów. Oczywiście mam na myśli prywatną praktykę, bo w ośrodku zdrowia czeka się też długo i też nie chcą przyjąć. Racząc się środkami na uśmierzenie bólu i przeciwazpalnymi, jakoś żyję. Te zwykłe słabo działały, sięgnęłam po takie na  bóle kręgosłupa. Da się nawet funkcjonować.
Jednak czuję się nieco jak bohaterka opowiadania Czechowa, tyle, że generał Bułdijew w "Końskim nazwisku" cierpiał z wyboru - nie chciał pozwolić na wyrwanie zęba i  wierzył w jego zaklinanie. A całe otoczenie myślało nad tym, jak nazywa się znachor zaklinający  zęby - nosił ponoć nazwisko związane z koniem. Kiedy sobie przypomniano to nazwisko  (Owsianko) - było już niepotrzebne - generał kazał zęba wyrwać. Ja swego usuwać nie chcę, tylko ratować (bo do wyrwania taki jeden może by mnie przyjął).
Świat staje się coraz bardziej absurdalny.
A dla moich Czytelników fotka salamandry:

Czyż nie urocza?

LinkWithin

Related Posts with Thumbnails