Obserwatorzy

poniedziałek, 21 września 2015

Moje desery

Normalnych słodyczy nie jadam ze względu na zawartość cukru. Szukam więc dla siebie alternatywnych deserów. Dziś podzielę się dwoma przepisami na "ciasta", które sobie przyrządzam od czasu do czasu. Jako, że cukru zupełnie nie używam, słodzików też (nie muszę wzbogacać potraw słodzikami, bo przyzwyczaiłam się do naturalnych smaków, nie odczuwam dyskomfortu, że coś tam nie jest słodkie).
Pierwszy deser to tradycyjny sernik na zimno. Przepis bajecznie prosty, a zrobić go można dosłownie z tego, co ma się pod ręką.

Sernik na zimno
Składniki:
3 łyżeczki żelatyny,
2 jogurty 400/500 ml (1,5% lub 2% tłuszczu) np. "Tola" z Biedronki; zamiennie mogą być  sereki homogenizowanym (naturalne), albo twaróg sernikowy (czasem mieszam serek homo z jogurtem),
owoce sezonowe: borówki amerykańskie ( 250 g), albo jedna brzoskwinia itp.
2 łyżki kakao.
Rozpuszczam żelatynę w 1/2 l wody (czekam, aż ostygnie). Do miski przekładam jogurty (lub jogurt z serkiem, lub twaróg sernikowy), dodaję ostudzoną żelatynę, mieszam składniki. 2/3 wylewam do pojemnika plastikowego, do 1/3 dodaję 2 łyżki kakao - mieszam i wylewam do pojemnika w esy-floresy. Wrzucam opakowanie borówek amerykańskich lub pokrojoną drobno brzoskwinię.
Wkładam do lodówki. Jem, kiedy sernik stężeje. Kto lubi bardziej słodkie może dodać ksylitol, lub inulinę - ja nie odczuwam potrzeby, gdyż wystarcza mi słodkość owoców.



Drugie "ciasto": szarlotka sypana ciągle jest w fazie eksperymentów. Bezpośrednią inspiracją była szarlotka sypana Teni. Pierwszą zgodnie z oryginalnym przepisem zrobiłam dla rodziny - była wyśmienita. Potem zaczęłam fazę eksperymentów, by dostosować przepis do moich potrzeb, a więc bez cukru, mąki pszennej, grysiku, no i masła (niestety bez masła nie udaje się uzyskać dobrego efektu smakowego).

Mój wariant szarlotki sypanej:
Składniki:
1 kg jabłek
1 łyżeczka cynamonu 
1 szklanka mąki kokosowej
1 szklanka mąki orzechowej
1 czubata łyżeczka proszku do pieczenia
 3-4 łyżki oliwy z oliwek.


Starte  jabłka prażę w rondlu. Suche składniki mieszam w misce i wykładam warstwami na blaszkę (na papier do pieczenia); 1/3 na spód, na to warstwa jabłek, znów 1/3 suchych składników, pozostałe jabłka, ostatnia warstwa suchych składników. Polewam to oliwą z oliwek. Piekę ok. 45 minut w piekarniku (180 stopni).


Próbowałam jedną mąkę zastąpić mąką sojową (nie  wyszło zbyt dobre - smak mąki sojowej przebijał). Próbowałam masło (w oryginale) zastąpić mleczkiem kokosowym - szarlotka nie wchłonęła za bardzo tego mleka. Wersja z oliwą (może być poddawana obróbce termicznej) jest niezła, tylko oliwa jest dosyć kaloryczna. Kolejną wersję spróbuję z płatkami owsianymi zamiast np. mąki orzechowej. Jabłka są dosyć soczyste, puszczają sok, który przesącza ciasto, trzeba ten efekt jeszcze wzmocnić, W oryginale stopione masełko łączy się z jabłkami i cukrem  - daje znakomity smak. W mojej wersji smak jest nieco inny - ja jem z zadowoleniem - mnie taka dietetyczna szarlotka smakuje.
Oczywiście dla rodziny robię normalne szarlotki, np. taką:

niedziela, 20 września 2015

W mammobusie

Jako, że znalazłam się w takiej grupie wiekowej, że państwo zapewnia mi bezpłatne badanie mammograficzne w ramach Populacyjnego Programu Wczesnego Wykrywania Raka Piersi - skorzystałam. Było to już moje trzecie badanie (co dwa lata). Pismo informujące o tym programie NFZ przyszło pocztą do domu - trzeba było tylko wykonać stosowny telefon, by się zarejestrować i stawić w mammobusie w umówionym terminie - co też uczyniłam.
Tym razem nie było przed drzwiami karnie sterczących pań. Jakoś wszystkie zmieściły się w środku w maleńkiej mammobusowej poczekalni. Przedział wiekowy wyraźnie +60. Trzy siedziały i mozolnie wypełniały ankiety (obowiązkowe). Zostałam poinformowana, że też powinnam. W międzyczasie jedna wyszła, przyszły dwie. Wszystkie miały problem z wypełnieniem - nie z powodu demencji, ale okularów. Więc któraś nie zabrała okularów do czytania, inna żadnych okularów nie miała, więc przeczytać druku nie dała rady. Ta, która okulary posiadała, czytała jej na głos i wskazywała pozycje. Ja akurat miałam swoje do czytania, więc bezproblemowo wypełniłam rubryczki.
Weszła kolejna pani. Mówię więc do niej: "proszę wypełnić ankietę" wskazując kartkę.
Pani na to: "Nie dziękuję, postoję". "Ankietę trzeba wypełnić" - huknęła któraś donośnym  głosem. "Aaaa" - odrzekła, wymościła sobie miejsce na ławeczce... i wyjęła okulary...
Puenta: muszę przyznać, że panie w dużym procencie były zadbane, starannie ubrane, miały ładne fryzurki, pomalowane paznokcie. Prawie wszystkie wystąpiły w spodniach (dżinsowych); tylko jedna włożyła spódnicę "namiot", (ja spódnicę przed kolano). Pokolenie +60 całkiem nieźle się prezentowało. No cóż, w tym wieku ujawniają się za to inne deficyty...

czwartek, 10 września 2015

Tak sobie chciałam pomarudzić

Aż ustawą o bezpieczeństwie żywności i żywienia został uregulowany fakt jaki asortyment ma się pojawiać w sklepikach szkolnych. Nie! absolutnie nie jestem przeciwko zdrowemu odżywianiu, wręcz przeciwnie sama staram się zdrowo i racjonalnie komponować swe posiłki. Jednak regulowanie ustawą tego, co powinno sprzedawać się w sklepikach szkolnych wydaje mi się nieco absurdalne. Zrozumiałabym, że jest to zalecenie, sugestia np. ministra edukacji, ale ustawa! No i zaczęło się sklepiki w wielu szkołach zwyczajnie przestały istnieć, bo:  jeżeli kontrola przeprowadzona przez inspekcję sanitarną wykaże, że zostało złamane prawo, na ajenta prowadzącego sklepik może zostać nałożona kara pieniężna w wysokości od tysiąca do pięciu tysięcy zł, a dyrektor placówki będzie mógł rozwiązać z takim ajentem umowę w trybie natychmiastowym bez zachowania terminu wypowiedzenia. Idąc dalej, można domniemywać, że następnie zostanie ukarany niesubordynowany dyrektor. Tymczasem hordy uczniów od najmniejszych do tych uczęszczających do szkół ponadgimnazjalnych opuszczają masowo na przerwach swe placówki edukacyjne i udają się do pobliskich sklepów, kupując tam co dusza zapragnie. (Pomijam fakt, że uczniowie wychodzą ze szkoły bez zezwolenia, a  w tym czasie to przecież szkoła odpowiada za ich bezpieczeństwo).


W niektórych szkołach pokuszono się o sprzedawanie zdrowej żywności. Na temat, jak schodzi taki towar, nie ma doniesień. Może jeszcze tam, gdzie warunki sanitarne pozwalają  na skomponowanie zdrowych kanapek - te kanapki jednak się sprzedają. Ale jakoś nie wierzę, że uczniowie z radością z dnia na dzień zaczęli kupować zdrowe przegryzki np. suszone owoce, ziarna, orzechy, migdały, pomidory i jabłka na sztuki. Nie da się wprowadzeniem ustawy zmienić czy przestawić sposobu myślenia o odżywianiu teraz, kiedy w większości domów polskich nie robi się przetworów, kiedy zapomniano jak smakuje domowy kompot (dzieci wolą napoje z różnego rodzaju E ileś tam), kiedy większość ulubionych dań - to dania słodkie.
Uważam, że trzeba pracować nad zmianą mentalności narodu i zachęcać rodziców do zmian w kuchni. To wzorce wyniesione z domu określają zachowanie i sposób postępowania. A ustawą zagwarantować, by producenci kaszek i potrawek dla niemowląt i małych dzieci przestali je słodzić. Przecież w większości te produkty zawierają cukier. Ze słodzonymi potrawami dzieci stykają się od niemowlęctwa. Często głównie takie preferują.
Może warto byłoby przeprowadzać akcje edukacyjne dla rodziców, żeby przestali kupować swym dzieciom słodkie przekąski, jakieś tak kinder niespodzianki, żelki, wybuchowe cukierki itp. Może zachęcać do kupowania wyciskarek do soków i komponowania własnych napojów warzywno-owocowych. Może warto by rodzice pakowali do plecaków szkolnych w pojemnikach np. suszone owoce, albo orzechy.
Moja wnuczka Wandzia nie zna smaku białego cukru - jej mama od najwcześniejszych miesięcy jej życia, żywi zdrowo swą córeczkę. Je więc Wanda placuszki z owocami upieczone z razowej mąki na patelni bez tłuszczu, kaszki bez cukru, razowy chleb. Wandzia, jako niemowlę nigdy nie dostawała do żucia białej pszennej bułki. Nawet jogurty jada tylko naturalne z prawdziwymi owocami. Jedynym odstępstwem jest "Danio" - zjadane raz na jakiś czas. Smak cukierka, ciasteczka sklepowego, słodkiego ciasta domowego wnuczka poznaje wtedy, gdy ktoś ją poczęstuje, a mama nie zdąży zareagować i zdecydować czy dziecko może coś takiego zjeść. Można tak żywić swoje dziecko, można... Oczywiście wymaga to od rodziców konsekwencji, a od mamy dziecka zaangażowania, by często sporządzać córce zdrowe przekąski. A jakże zdajemy sobie sprawę, że w miarę dorastania i obcowania z rówieśnikami nie da się wnuczki całkowicie ochronić, jednak mamy nadzieję, że zostaną w niej wyrobione właściwe nawyki żywieniowe.
A ja tymczasem "produkuję" dla siebie zdrowe przekąski: suszyłam aronię, teraz zbieramy jabłka, więc suszę sobie chipsy jabłkowe - są super przekąską, jeżeli człowiek chce coś dziabnąć.

sobota, 5 września 2015

Drugi dzień w Zakopanem

- niedzielę - spędziliśmy bardziej rekreacyjnie. Rano podziwiałam z okna taki widok:


Następnie młodzi zabrali mnie do aqua parku (przyznam się, że byłam w aqua parku po raz pierwszy w życiu) - jakoś atrakcje basenowe nigdy mnie nie pociągały, woda nie jest moim żywiołem. Może dlatego dziecię me nieletnie wiodłam na basen od lat zdaje się trzech, by z wodą się zaprzyjaźniło i nauczyło pływać - co się zresztą udało... Nie powiem - nawet mi się tam spodobało. Najwięcej czasu spędziłam w jacuzzi, gdzie poddawałam masażom wodnym m.in.moje nieco zbolałe, po wcześniejszych wędrówkach, łydki.
Następnie wybraliśmy się (oczywiście) na Krupówki - trafiliśmy na barwny korowód zespołów ludowych - właśnie w Zakopanem trwał 47 już Festiwal Folkloru Ziem Górskich.





Niestety nie zobaczyłam wszystkich prezentowanych krajów (przyszliśmy za późno), jednak i te kilka ostatnich zrobiło spore wrażenie. Uczestnicy wspaniale wyglądali w swych ludowych strojach, które prezentowali co jakiś czas w układach tanecznych. Zdjęcia trudno było robić, gdyż spory tłum turystów stojących po obu stronach deptaku skutecznie to uniemożliwiał.



W tym roku udział w festiwalu wzięło 16 zespołów z 13 krajów m.in. z Portugalii, Grecji a nawet Meksyku. Polskę reprezentowało 4 grupy. Wszyscy rywalizowali o główną nagrodę: Złotą Ciupagę.











Nie mogę sobie odmówić pokazania zdjęć z korowodu ulicznego zespołów. Piękno i bogactwo strojów ludowych oczarowuje.









Popołudnie spędziliśmy na spacerze w Dolinie Kościeliskiej, a w Krakowie znaleźliśmy się wieczorem.

piątek, 4 września 2015

Na Świnicę

wybrałyśmy się z córką w przedostatni weekend sierpnia - to z braku czasu nie opisałam wcześniej tej wycieczki. Najpierw dojechaliśmy z mężem do Krakowa, by w sobotę rodzinnie wyruszyć do Zakopanego. Panowie z Wandzią zostali na "nizinach", a my z córką już o 8.15 weszłyśmy na szlak prowadzący do Murowańca. Nie myślałam, że jeszcze kiedykolwiek wybiorę się w Tatry Wysokie (wydawała mi się taka wycieczka za trudna dla osoby w moim wieku). A tu proszę udało się przejść całkiem spory kawał drogi, zdobyć szczyt góry i jeszcze w nie najgorszej kondycji z tych gór zejść. Cała trasa - ponad 20 km; Kuźnice - Murowaniec - Świnicka Przełęcz - Świnica - Zawrat - Dolina Pięciu Stawów - Dolina Roztoki -Palenica.




Do Murowańca - zwyczajowo - maszerowały pielgrzymki ludzkie. Pod samym schroniskiem tłumy. Dzień nie zapowiadał się pięknie pogodowo - prognozy głosiły deszcze. Ostatecznie deszczu w górach nie było, a początkowo to nawet zaświeciło słońce. Poźniej niebo spochmurniało, jednak widoczność w górach była dobra.




Z Murowańca czarnym szlakiem skierowałyśmy się w kierunku Świnickiej Przełęczy (2051 m n.p.m.) - tu już turystów było zdecydowanie mniej.



 
 

Aby zdobyć Świnicę (2301 m n.p.m.) momentami należało wspierać się na łańcuchach. Utrudnieniem były "korki" - turyści musieli wahadłowo wchodzić i schodzić - a szczyt był wręcz oblężony. Należało uważać, aby za wcześnie nie chwytać łańcucha, zanim nie puścił go poprzedzający nas turysta. W pewnym momencie - już przed szczytem skałę musiałam "brać" okrakiem. Jak wlazłam na górę, to zapadłam w jednym miejscu. Kiedy robi się na szczycie zbyt tłumnie, jest mało miejsca i wąsko - łapię lęk przestrzeni (co nie zmienia faktu, że lubię chodzić w góry). Natomiast córka moja jedyna radośnie hasała po szczycie robiąc fotografie i aparatem fotograficznym, i aparatem w komórce.




Długośmy nie siedziały, posiliwszy się nieco ruszyłyśmy dalej  w kierunku przełęczy Zawrat (2159 m n.p.m). Trasa - tak około 50 minut - łańcuchy. Ja zrobiłam na tych łańcuchach kilka zdjęć córce, ona mnie swoim telefonem (niestety zapomniałam prosić, by mi te fotki przysłała).





 
 



Następnie już zejście do Doliny Pięciu Stawów, gdzie ponownie zjadłyśmy nasz kolejny posiłek, by następnie schodzić Doliną Roztoki w stronę Morskiego Oka. Dzień chylił się ku końcowi, przed nami jeszcze sporo kilometrów, chłód dobierał się do ciała, a i zmęczenie powoli dawało się we znaki - więc do schroniska w Dolinie Pięciu Stawów nie zeszłyśmy.





 
 Jedno z ostatnich zdjęć - na tle wodospadu Siklwa. Nie jest tak ładny, jak w latach poprzednich. Brak deszczu widać i w Tatrach bardzo wyraźnie - puste i suche koryta górskich potoków, wyraźnie obniżony poziom wody w stawach.





Poobijane przy schodzeniu stopy wyraźnie czekały na asfalt prowadzący od Morskiego Oka do Palenicy (nigdy wcześniej nie marzyłam, żeby w końcu wejść na asfalt).
18.15 - jesteśmy na parkingu zgodnie z umową, gdzie czeka na nas zięć z wnuczką i moim mężem. Bolą nogi - zrzucam grube górskie buciory, stopy jednak jakoś z trudem wchodzą w trampki. Jesteśmy szczęśliwe - udało się, a jednocześnie góry tym razem nie poskąpiły widoków. Pejzaż tatrzański jest jedyny w swoim rodzaju: piękny i fascynujący. Zapewne za rok dam się namówić na wyprawę na Rysy - chociaż teraz wejścia na Rysy odmawiam.

LinkWithin

Related Posts with Thumbnails