Obserwatorzy

piątek, 11 kwietnia 2025

Wycieczka do Lasku Zabierzowskiego

niemal zakończyłaby się płaczem i wyrzutami sumienia. A było to tak: jakieś trzy tygodnie temu w niedzielę po obiedzie córka zaproponowała mi taką niewielką wycieczkę z psami. Ona wybrała się z córkami i ze swoimi pieskami. 


Miał być przyjemny spacer na łonie przyrody. Ciepło nie powalało, ale bardzo zimno też nie było. Zaczęło się uroczo. Chociaż w lesie jeszcze nie było listków, to zawilce kwitły już obficie.



Chociaż nie znałam lasku, ani tras podkusiło mnie, żeby spuścić Lusi ze smyczy. Wszak do tej pory reagowała na przywołanie i zawsze wracała do mnie, Hirek też wracał do swej pani, więc obaw dużych nie było. Ludziska spacerowali, niektórzy z psami (na smyczy i bez), jeździli na rowerze. 




Nagle nasze psy poczuły sarnę, wszystkie cztery pobiegły za nią, z tym, że Tola i Heca wróciły natychmiast. Córka przywoływała swego Hirka, który już był tuż, tuż, ale się odwrócił i ponownie pobiegł w las. W końcu przyszedł, a mojej Lusi nie było. Fakt nie darłam się od razu, ale psiczka nie wróciła. W końcu córka musiała wracać, bo dziewczynki miały już niedługo basen. Zostałam, wędrowałam po ścieżkach (sama już nie wiem, gdzie mnie wiodły), wołałam Lusi, ale pies nie wracał. Dotarłam ponownie do wyjścia mając nadzieję, że piesek plącze się gdzieś na parkingu. 

W sumie w nogach miałam prawie 10 km. Córka zadzwoniła, że jadą do mnie zięć z wałówką i mąż. Kiedy ponownie znalazłam się przy wyjściu, z brakiem nadziei, klapnęłam na ławce. 

Wtem podjechał jakiś pan samochodem i powiedział mi, że dalej na dróżce dojazdowej spotkał białego pieska w kagańcu (to była moja Lusi), ale nie dał się złapać. Zabrał mnie do auta i niestety Lusi już nie było, zjechaliśmy niżej i zobaczyłam, że pewna pani (która wędrowała z partnerem przede mną), próbuje Lusi złapać. Niestety spanikowany pies uciekał przed nią. Jestem jednak jej ogromnie wdzięczna, że zatrzymała suczkę (wołała ją nawet po imieniu). Wysiadłam jak w amoku z samochodu i przywołałam pieska. Przybiegła do mnie, wzięłam na smycz...

Podziękowałam państwu zaangażowanym w pomoc dla mnie. Kiedy stanęłam na poboczu, by się nieco ogarnąć, przyjechał zięć i mąż.

No i tak mam nauczkę, nigdy nie spuszczać psa ze smyczy w nieznajomym terenie. Wszak to jrt. Moja wyżlica nigdy by się nie zgubiła, bo zawsze musiała mnie mieć w zasięgu wzroku. Pewnie dlatego byłam pewna siebie. Wszelki żal, że piesek nie wybiega się luzem, ma się nijako do tego, że może zaginąć bezpowrotnie. Mogła być wszędzie, do domu by nie trafiła, bo do lasku przyjechałyśmy samochodem. Wprawdzie ma wszczepionego czipa, jednak nie dawała się złapać, nie mogłaby nic zjeść, bo miała kaganiec (nosi, bo wszystko co spotka jadalnego na swej drodze, to "odkurza", co oznacza potem dolegliwości żołądkowe). Właściwie szanse znalezienia pieska były równe zero. 

Ileż mi ta historia zżarła nerwów, to tylko ja wiem.

8 komentarzy:

tojatenia pisze...

To miałaś przykre przeżycie, całe szczęście, że dobrze się skończyło.
Pozdrawiam serdecznie

Anna Iwańska pisze...

Ważne że psina się w końcu znalazła, ale co przeżyłaś to Twoje. Mój syn właściwe synowa też kiedyś spuścili swoja suczkę ze smyczy, raz i nigdy więcej, jak ją spuszczają to tylko na terenie ogrodzonym wokół domu. To niestety tylko zwierzę i niektórych instynktów nie przewidzisz !! Dobrze że wszystko się dobrze skończyło !!!
Pozdrawiam

Urszula97 pisze...

Ojejku to miałaś smutną przygodę ,zdaję sobie sprawę co czułaś, dobrze że się odnalazł.Pozdrawiam serdecznie.

Renata pisze...

Dobrze, ze się znalazła,cała i zdrowa. Mamy owczarka i nigdy jej nie spuszczam ze smyczy, jest bardzo płochliwa i bojaźliwa, a taki pies jest nieobliczalny i nigdy nie wiadomo jak zareaguje. Pozdrawiam

Iwona pisze...

Cieszę się bardzo, że dobrze się wszystko u Ciebie skończyło. Rozumiem Twoje samopoczucie, gdyż ostatnio strachu się najadłam z powodu mojej suczki. Wszystkie pieski na osiedlu są spuszczane ze smyczy na spacerach, tylko ona nie. Raz zdęłam jej smycz na szerokim, pustym chodniku, ulica też była pusta. Yoshi pobiegła przed siebie i za chwilę usłyszałam pisk jej i opon samochodu. Przerażona, nie mogłam jej znaleźć ani na chodniku, ani na ulicy. Po chwili zauważyłam całą Yoshi schowaną, w rogu ogrodzenia parkingu, po drugiej stronie ulicy. Musiała chyba przefrunąć, bo w krótkim czasie, na bardzo krótkich łapkach pokonała dużą odległość. Serdecznie pozdrawiam.

Anetta (Jamiolowo) pisze...

Całe szczęście, że historia skończyła się dobrze:) Też miałam kiedyś z jednym z moich piesków podobne przeżycie i pamiętam swój strach i jego strach, więc rozumiem, co przeżyłaś...

Cathleen Sural pisze...

Dobrze, że mogłaś liczyć na pomoc innych ludzi w tej sytuacji. Cieszę się, że pieska udało się ostatecznie złapać :)

splocik pisze...

Wszystko dobre, co się dobrze kończy.
Różne sytuacje uczą nas pokory wobec naszych własnych decyzji, czasami nieprzemyślanych.
Miałam taką sunię, która będąc brzdącem odkurzała wszystko na swojej drodze i długo trwała nauka, by tego nie robiła.
Może Twoja Lusi też wyrośnie z takiego zachowania.
Pozdrawiam ciepło.

LinkWithin

Related Posts with Thumbnails