niemal zakończyłaby się płaczem i wyrzutami sumienia. A było to tak: jakieś trzy tygodnie temu w niedzielę po obiedzie córka zaproponowała mi taką niewielką wycieczkę z psami. Ona wybrała się z córkami i ze swoimi pieskami.
Chociaż nie znałam lasku, ani tras podkusiło mnie, żeby spuścić Lusi ze smyczy. Wszak do tej pory reagowała na przywołanie i zawsze wracała do mnie, Hirek też wracał do swej pani, więc obaw dużych nie było. Ludziska spacerowali, niektórzy z psami (na smyczy i bez), jeździli na rowerze.
Nagle nasze psy poczuły sarnę, wszystkie cztery pobiegły za nią, z tym, że Tola i Heca wróciły natychmiast. Córka przywoływała swego Hirka, który już był tuż, tuż, ale się odwrócił i ponownie pobiegł w las. W końcu przyszedł, a mojej Lusi nie było. Fakt nie darłam się od razu, ale psiczka nie wróciła. W końcu córka musiała wracać, bo dziewczynki miały już niedługo basen. Zostałam, wędrowałam po ścieżkach (sama już nie wiem, gdzie mnie wiodły), wołałam Lusi, ale pies nie wracał. Dotarłam ponownie do wyjścia mając nadzieję, że piesek plącze się gdzieś na parkingu.
W sumie w nogach miałam prawie 10 km. Córka zadzwoniła, że jadą do mnie zięć z wałówką i mąż. Kiedy ponownie znalazłam się przy wyjściu, oklapnięta, z brakiem nadziei, klapnęłam na ławce.
Wtem podjechał jakiś pan samochodem i powiedział mi, że dalej na dróżce dojazdowej spotkał białego pieska w kagańcu (to była moja Lusi), ale nie dał się złapać. Zabrał mnie do auta i niestety Lusi już nie było, zjechaliśmy niżej i zobaczyłam, że pewna pani (która wędrowała z partnerem przede mną), próbuje Lusi złapać. Niestety spanikowany pies uciekał przed nią. Jestem jednak jej ogromnie wdzięczna, że zatrzymała suczkę (wołała ją nawet po imieniu). Wysiadłam jak w amoku z samochodu i przywołałam pieska. Przybiegła do mnie, wzięłam na smycz...
Podziękowałam państwu zaangażowanym w pomoc dla mnie. Kiedy stanęłam na poboczu, by się nieco ogarnąć, przyjechał zięć i mąż.
No i tak mam nauczkę, nigdy nie spuszczać psa ze smyczy w nieznajomym terenie. Wszak to jrt. Moja wyżlica nigdy by się nie zgubiła, bo zawsze musiała mnie mieć w zasięgu wzroku. Pewnie dlatego byłam pewna siebie. Wszelki żal, że piesek nie wybiega się luzem, ma się nijako do tego, że może zaginąć bezpowrotnie. Mogła być wszędzie, do domu by nie trafiła, bo do lasku przyjechałyśmy samochodem. Wprawdzie ma wszczepionego czipa, jednak nie dawała się złapać, nie mogłaby nic zjeść, bo miała kaganiec (nosi, bo wszystko co spotka jadalnego na swej drodze, to "odkurza", co oznacza potem dolegliwości żołądkowe). Właściwie szanse znalezienia pieska były równe zero.
Ileż mi ta historia zżarła nerwów, to tylko ja wiem.