Strony

czwartek, 10 września 2015

Tak sobie chciałam pomarudzić

Aż ustawą o bezpieczeństwie żywności i żywienia został uregulowany fakt jaki asortyment ma się pojawiać w sklepikach szkolnych. Nie! absolutnie nie jestem przeciwko zdrowemu odżywianiu, wręcz przeciwnie sama staram się zdrowo i racjonalnie komponować swe posiłki. Jednak regulowanie ustawą tego, co powinno sprzedawać się w sklepikach szkolnych wydaje mi się nieco absurdalne. Zrozumiałabym, że jest to zalecenie, sugestia np. ministra edukacji, ale ustawa! No i zaczęło się sklepiki w wielu szkołach zwyczajnie przestały istnieć, bo:  jeżeli kontrola przeprowadzona przez inspekcję sanitarną wykaże, że zostało złamane prawo, na ajenta prowadzącego sklepik może zostać nałożona kara pieniężna w wysokości od tysiąca do pięciu tysięcy zł, a dyrektor placówki będzie mógł rozwiązać z takim ajentem umowę w trybie natychmiastowym bez zachowania terminu wypowiedzenia. Idąc dalej, można domniemywać, że następnie zostanie ukarany niesubordynowany dyrektor. Tymczasem hordy uczniów od najmniejszych do tych uczęszczających do szkół ponadgimnazjalnych opuszczają masowo na przerwach swe placówki edukacyjne i udają się do pobliskich sklepów, kupując tam co dusza zapragnie. (Pomijam fakt, że uczniowie wychodzą ze szkoły bez zezwolenia, a  w tym czasie to przecież szkoła odpowiada za ich bezpieczeństwo).


W niektórych szkołach pokuszono się o sprzedawanie zdrowej żywności. Na temat, jak schodzi taki towar, nie ma doniesień. Może jeszcze tam, gdzie warunki sanitarne pozwalają  na skomponowanie zdrowych kanapek - te kanapki jednak się sprzedają. Ale jakoś nie wierzę, że uczniowie z radością z dnia na dzień zaczęli kupować zdrowe przegryzki np. suszone owoce, ziarna, orzechy, migdały, pomidory i jabłka na sztuki. Nie da się wprowadzeniem ustawy zmienić czy przestawić sposobu myślenia o odżywianiu teraz, kiedy w większości domów polskich nie robi się przetworów, kiedy zapomniano jak smakuje domowy kompot (dzieci wolą napoje z różnego rodzaju E ileś tam), kiedy większość ulubionych dań - to dania słodkie.
Uważam, że trzeba pracować nad zmianą mentalności narodu i zachęcać rodziców do zmian w kuchni. To wzorce wyniesione z domu określają zachowanie i sposób postępowania. A ustawą zagwarantować, by producenci kaszek i potrawek dla niemowląt i małych dzieci przestali je słodzić. Przecież w większości te produkty zawierają cukier. Ze słodzonymi potrawami dzieci stykają się od niemowlęctwa. Często głównie takie preferują.
Może warto byłoby przeprowadzać akcje edukacyjne dla rodziców, żeby przestali kupować swym dzieciom słodkie przekąski, jakieś tak kinder niespodzianki, żelki, wybuchowe cukierki itp. Może zachęcać do kupowania wyciskarek do soków i komponowania własnych napojów warzywno-owocowych. Może warto by rodzice pakowali do plecaków szkolnych w pojemnikach np. suszone owoce, albo orzechy.
Moja wnuczka Wandzia nie zna smaku białego cukru - jej mama od najwcześniejszych miesięcy jej życia, żywi zdrowo swą córeczkę. Je więc Wanda placuszki z owocami upieczone z razowej mąki na patelni bez tłuszczu, kaszki bez cukru, razowy chleb. Wandzia, jako niemowlę nigdy nie dostawała do żucia białej pszennej bułki. Nawet jogurty jada tylko naturalne z prawdziwymi owocami. Jedynym odstępstwem jest "Danio" - zjadane raz na jakiś czas. Smak cukierka, ciasteczka sklepowego, słodkiego ciasta domowego wnuczka poznaje wtedy, gdy ktoś ją poczęstuje, a mama nie zdąży zareagować i zdecydować czy dziecko może coś takiego zjeść. Można tak żywić swoje dziecko, można... Oczywiście wymaga to od rodziców konsekwencji, a od mamy dziecka zaangażowania, by często sporządzać córce zdrowe przekąski. A jakże zdajemy sobie sprawę, że w miarę dorastania i obcowania z rówieśnikami nie da się wnuczki całkowicie ochronić, jednak mamy nadzieję, że zostaną w niej wyrobione właściwe nawyki żywieniowe.
A ja tymczasem "produkuję" dla siebie zdrowe przekąski: suszyłam aronię, teraz zbieramy jabłka, więc suszę sobie chipsy jabłkowe - są super przekąską, jeżeli człowiek chce coś dziabnąć.