Strony

środa, 22 lutego 2012

Ręce mi opadły...

Jak napisałam w komentarzu  - pani Anna S. usunęła wszystkie moje teksty i zdjęcia, jak sobie zażyczyłam. Przeprosiła. Nadal jednak utrzymuje, że przy wszystkich moich materiałach miała link do mojego bloga, tyle, że ani słowa nie ma o tych tekstach - całych postach i zdjęciach, które linku nie miały. Poza tym nie było to jakieś tam jednostkowe zdjęcie pożyczone sobie, by coś tam zilustrować.  Były to kilkakrotnie całe posty od a do z - skopiowane dosłownie! Zrobiłam zrzuty ekranu i mam dowody. Pani chciała mi zrobić reklamę publikując na swym blogu moje materiały - tak twierdzi. Tyle, że to chyba ja jej tę reklamę zrobiłam, bo na martwy dotąd blog z niewielką oglądalnością, walą ludziska i oglądają. Napisałam w komentarzu do poprzedniego mojego posta, że chcę zakończyć temat, ale kiedy weszłam na bloga tej pani i zobaczyłam jej publiczne oświadczenie o tym linkowaniu i  reklamie oraz stwierdzenie - cytat: "Zresztą  sama pani Antonina również umieszcza  na swym blogu  różne linki i nie przypuszczam, żeby miała  na wszystkie zgodę autorów" - krew mnie zalała i tyle. Bo przecież nie o linki tu idzie!
No i wyszłam na pieniaczkę...
Ponadto pani S. po tej aferze zmieniła  tytuł swego bloga, usunęła podawane wcześniej namiary na siebie na Facebooku oraz dostęp do profilu. To są fakty. Jeżeli jest tak uczciwa, jak twierdzi, a ja się tylko czepiam  i nie wiadomo o co mi chodzi  - to  dlaczego to uczyniła?
A ja się rozczulam, czy podawać  namiary na bloga tej pani, mam skrupuły, bo nie wypada tak z buta kogoś traktować i piętnować, bo może nie wie, może to z niedoinformowania, może dopiero uczy się zachowania w sieci, bo każdy popełnia jakieś błędy, na których się uczy. Niewątpliwie pani S. nauczyła się, że twardo trzeba  iść w zaparte i  twierdzić, że białe jest czarne (a nie białe jest białe i czarne jest czarne); jak ukrywać swoją internetową tożsamość likwidując wcześnie podane namiary na Facebooka (gdzie zostawiła jej wiadomość moja córka o nieprawnym wykorzystaniu jej wizerunku w sieci oraz popełnionym plagiacie) oraz dostęp do profilu, na którym był mail (dzięki czemu mogłam do niej napisać - chociaż wcześniejszy mail wrócił się do mnie).
Mam takie swoje powiedzonko: "litość jest zbrodnią" - jakże jest ono prawdziwe w wielu życiowych sytuacjach...
To wszystko jest takie żałosne, źle się z tym czuję,  mam  niesmak po tej aferce. Czy tak trudno ludziom przyznać się do błędu?